Z przedszkola płynnie przeszłam do szkoły podstawowej. Przez pierwsze trzy lata wszystkich przedmiotów uczyła nas jedna nauczycielka, to było nauczanie początkowe. Dość szybko nauczyłam się czytać, pisać i liczyć. Jednak z tych trzech czynności czytanie nie szło mi dobrze. Jąkałam się i nie rozumiałam tego co czytam. W ogóle nie nadążałam za rówieśnikami. Często nie zdążyłam przepisać danej treści z tablicy, kiedy moje koleżanki i koledzy już dawno przepisali. Nie potrafiłam szybko czytać. Nie potrafiłam opowiadać czytanek. To był dla mnie koszmar. Nasza wychowawczyni nie miała do nas zbytniej cierpliwości. Przez trzy lata biła nas. Chłopcy dostawali linijką, a dziewczynki były ciągnięte za włosy. Pamiętam jak mnie kiedyś tak mocno pociągnęła za kucyka, że oczy mi wirowały, nie wiedziałam co się dzieje bo nie byłam na to przygotowana, znienacka zaszła mnie od tyłu i jak chwyciła za włosy tak krzyknęłam ze strachu i bólu. Później tylko płakałam. Koleżance, z którą siedziałam w jednej ławce naderwała kolczyka w uchu bo tak się na nią wściekła, że ta nie rozumie nut z muzyki.
Co było dziwne nikt z dzieci wtedy przez te trzy lata nie pisnął rodzicom ani słówka o tym co dzieje się na lekcjach. Nauczycielka robiła to w taki sposób, że nas obarczała winą, że to przez nas ona się denerwuje i musi nas bić. Pierwsze trzy lata szkoły podstawowej to był dla mnie koszmar. A potem ta zakonnica…..
Kiedy nasza wychowawczyni skończyła nad nami opiekę w trzeciej klasie, dostała w opiekę pierwszoklasistów. Niedługo trzeba było czekać na jej zwolnienie. Dzieci młodsze od nas o trzy lata już inaczej były wychowywane i zaczęły się skarżyć, że są bite. Nauczycielka została zwolniona. Parę lat później spotykałam ją na ulicy i oczywiście mówiłam jej „dzień dobry”, ona odpowiadała, ale nigdy mnie nie poznała.
I tak mijały lata, a naukę religii w Polsce wprowadzono do szkół w 1990 roku, miałam wtedy dziewięć lat. Przez te lata dorastałam bez obecności taty ponieważ on ciągle był w pracy. Wszak widzieliśmy się w ciągu dnia nawet parę razy, ale zazwyczaj tato albo oglądał wiadomości w telewizji, albo szykowałam się do szkoły bądź tato szykował się do pracy.
Przyszedł czas na I Komunię Świętą. Dostałam swój pierwszy różaniec, który zaraz mi się porwał oraz książeczkę komunijną. Było to dla mnie bardzo ważne ponieważ chciałam posmakować opłatka w kościele podczas komunii, a przede wszystkim byłam piękna i w centrum uwagi całej rodziny. Jednak fizycznie bardzo źle przeżyłam I Komunię i Biały Tydzień. Podczas Mszy i zapachu kadzidła robiło mi się niedobrze i byłam na wpół omdlała. Od czasu, kiedy pierwszy raz przyjęłam Pana Jezusa do serca, zaczęły się kłopoty z zachowaniem świadomości na przemienieniu podczas Mszy świętej. Nieraz mama wyprowadzała mnie z kościoła, a raz moja siostra śmiertelnie się przestraszyła. To było parę tygodni po bierzmowaniu, ale o tym później.
Szkołę podstawową dość dobrze przeszłam. Uczyłam się w klasie sportowej i duży nacisk mieliśmy na WF. W wieku dziesięciu lat tato zapisał mnie na lekcje karate. Moim trenerem był młody ojciec trójki dzieci. Trener zaopiekował się mną jak własną córką. W grupie byłam najmłodszą osobą i jedyną dziewczyną. Czułam opiekę trenera. Chłonęłam wszystko co on powiedział i podświadomie szukałam w nim ojca. Nie opuściłam żadnego dnia treningu. Kiedy zaczęłam dorastać to podkochiwałąm się w trenerze. On był doskonałym obserwatorem i dobrze wiedział, że piętnastolatka może przeżywać chwile uniesień. Jednak zrobił kiedyś coś bardzo niespodziewanego na treningu. Przy sprawdzaniu obecności powiedział wszystkim, że się w nim zakochałam. Wszyscy zaczęli się śmiać. Było nas dużo, prawie pięćdziesiąt osób. Ale upokorzenie! Poczułam się zdradzona. Chciałam uciekać ale tego nie zrobiłam. Po tym incydencie już nie miałam ochoty trenować karate. Bóg bardzo szybko postanowił pomóc mi w decyzji: trenować czy nie trenować? Kiedy wieczorami biegałam nad rzeką dla utrzymania formy, skręciłam lewą nogę w kostce jakiś czas później kiedy lewa się wyleczyła, skręciłam prawą nogę w kostce. Nie mogłam uprawiać żadnego sportu przez dość długi czas. Zdobyłam zielony pas (4 KYU) i zaprzestałam trenować. Później jeszcze wahałam się czy wrócić na treningi. Jednak w szkole na wuefie zwichnęłam bark i wsadzili mnie do gipsu na 6 tygodni. Kolejne dwa tygodnie chodziłam na rehabilitację i do dzisiaj miewam bóle. I w ten sposób z Bożą pomocą zaprzestałam uprawiać karate. Wtedy nie wiedziałam, że to Bóg interweniował.
Kiedy byłam mała dzieci w szkole przezywali mnie „rudzielec” bo jestem naturalnie ruda. Nienawidziłam siebie za to. Później, kiedy miałam 15 lat koleżanki i koledzy nie patrzyli już na mój kolor włosów. Byłam lubiana w stopniu umiarkowanym. To znaczy, że dzieci lubiły mnie nie za dużo, ani nie za mało. Ale ja wolałam samotność. Kiedy były organizowane rajdy piesze lub wycieczki autokarowe – wolałam siedzieć w domu. Byłam tylko dwa razy na rajdzie pieszym i jeden raz na wycieczce klasowej. Nasza klasa jeździła na wycieczki dwu i trzydniowe bardzo często z wychowawcą. Oni potrafili się integrować, po prostu być ze sobą i się bawić. Ja tego nie lubiłam. Chciałam być sama. Sama. I tak mi było dobrze. Pamiętam jak wychowawca już nie pytał całej klasy „kto nie jedzie na wycieczkę?”, tylko zaczął pytać:
- Kto jedzie na wycieczkę oprócz Madzi?
Zupełnie nie wiedziałam czym było spowodowana moja decyzja, że cała klasa bawiła się parę dni w innych miejscowościach, a ja wolałam sama siedzieć w domu. Chyba dlatego, że gdzieś głęboko czułam, że ja nie należę do tych ludzi. Nie wiem…. Później jak koleżanki wracały to zdawkowo opowiadały jak było. Pamiętam jak opowiadały, że jeden kolega się tak upił, że trzy dni spał. Koleżanka tak się upiła, że na pupie zjeżdżała po schodach. Inna koleżanka popiła z jakimś nauczycielem i prawie wylądowali w łóżku, tylko przyłapał ich nasz wychowawca. Nigdy nie wiedziałam czy to była prawda, jednak widziałam zachowania obu stron - uczniów i nauczycieli - po tych incydentach. I bardzo się cieszę, że nie brałam w tym udziału.
Pamiętam jak kiedyś w szkole, a to było w siódmej klasie szkoły podstawowej, pani od języka polskiego poprosiła całą naszą klasę, abyśmy napisali anonimowo na kartkach co sądzimy o przedmiocie „język polski” i o niej samej, czyli o nauczycielce. Niezmiernie się ucieszyłam, że pani pozwoliła pisać anonimowo ponieważ mogłam w sposób, moim zdaniem bezbłędny, napisać prawdę oraz opisać swoje uczucia. Bałam się jednak, ze pani pozna po piśmie i będzie wiedziała, że to ja napisałam. A ponieważ urodziłam się mańkutem to odpowiedziałam na pani prośbę pisząc lewą ręką. A prawda była taka, że ja w ogóle nie znałam gramatyki polskiej. Moja siostra młodsza o rok uczyła mnie do matury gramatyki. Oceny z języka polskiego dostawaliśmy za to, że przynieśliśmy pani jakiś przepis na świąteczne ciastko. W zależności od pani humoru raz faworyzowała chłopaków z naszej klasy, a w inny dzień faworyzowała dziewczyny. I kiedy pani zebrała kartki, które napisaliśmy i niektóre przeczytała poczuła się zadowolona bo przeczytała te z wierzchu, gdzie było napisane, że język polski jest super. Ale na następny dzień pani dostała furii. Wpadła do klasy trzymając tylko moją kartkę w dłoni i krzyczała, że to wszystko co jest tutaj napisane to kłamstwo. Przeczytała całej klasie, a ja truchlałam ze strachu. Pani krzyczała i kazała wstać tej osobie, która to napisała. Nigdy się nie przyznałam. Nigdy nikomu się nie przyznałam, że to ja byłam autorką tych „kłamstw”. Pani z płaczem wybiegła z klasy, a my prawie przez całą lekcję siedzieliśmy sami. Koleżanki mówiły, że ten kto to napisał przesadził. A chłopcy mówili, że to święta prawda i dobrze się stało. I to mnie jeszcze bardziej utwierdziło, że mam siedzieć cicho.
Przyszedł czas na bierzmowanie. Mało z tego okresu pamiętam. Egzamin dopuszczający mnie do sakramentu bierzmowania zdałam na ocenę bardzo dobrą. Przyjęłam imię Małgorzata – tak jak moja mama. Po bierzmowaniu musiałam podjąć decyzję co do wyboru szkoły ponadpodstawowej. Wybrałam I Liceum Ogólnokształcące. Znajomi i rodzina odradzali mi tę szkołę. Mówili, że nie dam sobie rady z nauką ponieważ tam jest za wysoki poziom nauczania. A ja na upartego poszłam i skończyłam ją. Przy ogólniaku było Technikum Gastronomiczne. Młodzież z gastronomika nazywali „garkotłuki”, a nas, czyli tych, którzy chodzili do I LO nazywali „kujony”. Jak ktoś nazwał mnie kujon to śmiałam mu się w twarz ponieważ ja nigdy dobrze się nie uczyłam. Zawsze miałam oceny mierne i dostateczne oraz dużo niedostatecznych, mało dobrych i jeszcze mniej bardzo dobrych. I często ledwo przechodziłam z klasy do klasy.
Po bierzmowaniu moje życie jakoś tak dziwnie się odmieniło. Częściej chodziłam na wagary, z moich ust rzadko można było usłyszeć prawdę, a mama dawała mi tyle kar, że czasem już nie miała pomysłu jak mnie ukarać. Nie mogłam wychodzić na podwórko, nie mogłam spotykać się ze znajomymi, nie mogłam wychodzić na zabawy szkolne. Musiałam tylko siedzieć w domu i się uczyć. Stałam się bardziej agresywna i to był moment, kiedy pierwszy raz pomyślałam o ucieczce z domu. Miałam dość tych bezsensownych kar, krzyku mamy i żadnego sensu życia. Nienawidziłam siebie za to jaka byłam. Ciągle myślałam tylko o tym kiedy mama na mnie nakrzyczy i jaką znów nałoży na mnie karę. Czasem to już nie wiedziałam co Tak, zaczęłam bardziej siebie nienawidzić i wierzyć w to, że musi być we mnie coś złego skoro mama ciągle okazuje mi swój gniew.
Parę miesięcy po bierzmowaniu podczas mszy św. potwornie wystraszyłam swoją siostrę. Mówiła, że nigdy nie widziała tak bladego człowieka, że wyglądałam jak trup. Pamiętam, że wtedy straciłam wzrok na kilka sekund i widziałam tylko światłość. Bardzo jasną światłość, która mnie nie raziła, a ja otwierałam jeszcze szerzej oczy, żeby zobaczyć coś więcej niż tylko światłość. Nigdy nic więcej nie zobaczyłam. Pamiętam, że po prostu odwróciłam się i zaczęłam wychodzić z kościoła, a moja siostra jak mnie zobaczyła to pobiegła za mną. Stała przy mnie i wołała mnie, ale nie odpowiadałam, szłam jak w transie. Doskonale ją słyszałam, ale nie odpowiadałam. A później, jak doszłam do siebie to błagałam ją, żeby nic nie mówiła mamie bo będzie na mnie zła. Jednak siostra powiedziała mamie, rozpłakała się przy tym bo tak bardzo się przestraszyła. Myślała, że jestem chora, dlatego wypaplała wszystko.
Zaczęłam przeklinać, w kościele na mszy częściej słabłam. Nie rozumiałam co się dzieje. Lubiłam zimno. Wściekałam się kiedy było lato i uwielbiałam kiedy była zima. Pokój dzieliłam z siostrą, która zawsze marzła w nocy ponieważ w zimie spałam przy otwartym oknie. Tylko wtedy zasypiałam gdy w pokoju było zimno. Kiedy rodzice kazali mi zamknąć okno na noc – zamykałam. I czekałam aż siostra uśnie, wstawałam z łóżka i znowu otwierałam. Pojawiały się myśli na temat sensu mojego życia. Nie miałam z kim o tym porozmawiać. Milczałam. Przestałam się uczyć bo uważałam, ze to i tak nie ma sensu – potrafiłam po mistrzowsku odpisywać na klasówkach. Dzięki klasówkom podnosiłam sobie średnią ocen. Nigdy nie odpisywałam tak, żeby dostać ocenę bardzo dobrą. Wolałam dostać ocenę dostateczną lub dobrą, aby nauczyciele nie pomyśleli, że sprawdziany idą mi dobrze, a ustne odpowiedzi beznadziejnie.
30 maja 1996 roku zmarł tato mojej mamy. Nie wiem ile dziadek miał lat. Wiem, że miał raka płuc bo palił dużo papierosów. Rodzice mamy rozwiedli się kiedy mama była małą dziewczynką. Druga żona dziadka była świadkiem Jehowy. Dziadek przeszedł na ich wiarę i dlatego pogrzeb nie był katolicki. Pamiętam jak przewodnik Jehowy odbył nad trumną długą przemowę. Moja mama bardzo płakała, a ja nienawidziłam tych wszystkich ludzi za to, że nie mogliśmy zrobić pogrzebu z księdzem katolickim. Kiedy zakopywali trumnę nie było na niej krzyża. Mama jednak wrzuciła swój różaniec i medalik z Matką Bożą. Pod tą datą w pamiętniku napisałam, że nie mogę doczekać się zmartwychwstania. Jakie to było dla mnie dziwne. Pogrzeb był w Dzień Dziecka.
ps. Wczoraj oddałam do wydawcy skończoną książkę :)